Pierwszy z brzegu przykład: dziś żadna firma nie jest przejmowana przez konkurenta, ona po prostu "dołącza do rodziny". A w rodzinie, to wiadomo – można się czasem posprzeczać, ale koniec końców wszyscy się kochamy.
Jeśli jakaś marka twierdzi, że jest "uznana", to z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że mało kto o niej słyszał. Analogicznie, gdy słyszymy o "liderze rynku", bądźmy czujni – prawdopodobnie chodzi o kogoś, kto takim liderem dopiero chciałby zostać.
Gdy firma ogłasza, że "wchodzi na globalny rynek wart 800 mld zł", wystarczy drobny research, by dowiedzieć się, że spółka ta ma przychody liczone nawet nie w milionach złotych. I że nawet nie potrafi przeliczać dolarów na złote (nie złotówki!).
Kiedy czytam w informacji prasowej, że ktoś "demokratyzuje" dostęp do jakiegoś produktu, to w ciemno mogę założyć, iż tak naprawdę będzie próbował wcisnąć swój towar po absurdalnie zawyżonej cenie nieświadomym klientom, którzy nie mieli, nie mają i pewnie nie będą mieć potrzeby po ten produkt sięgać.
Firma "stawia na rozwój phygital i omnichannel"? Chwileczkę, dajcie mi sprawdzić... Tak, miałem rację. To tylko sklep internetowy, który właśnie uruchamia pierwszą placówkę stacjonarną.
"Międzynarodowymi graczami" są dziś firmy, które poza Polską funkcjonują tylko w jednym innym kraju. Ewentualnie dopiero przymierzają się do ekspansji, ale zdążyły już zarejestrować spółkę za granicą.
Dalej to samo, tylko à rebours. Jeśli firma lub organizacja lobbingowa ma w nazwie słowo "polska" lub "polskie", to niemal na pewno reprezentuje zagraniczny kapitał. Broń Boże nie można też wspominać, z jakiego kraju dana firma się wywodzi. Niekumaty pismak powinien przecież dać się przekonać, że obcuje z "międzynarodową grupą przedsiębiorstw" lub czymś podobnym.
Tak samo jak nie ma zagranicznych firm, tak i nie ma kampanii reklamowych czy marketingowych. Dziś stają się one "kampaniami społecznymi" lub "kampaniami społecznościowymi". Prawda, że brzmi bardziej sexy?
Sklepy "autonomiczne" może i na etapie rozważań miały być autonomiczne. Częściej jednak okazują się po prostu automatami vendingowymi, tylko nieco większymi. "Autonomiczne" pojazdy dostawcze wymagają kogoś, kto nimi zdalnie pokieruje podczas jazdy ulicami. "Autonomiczne" maszyny paczkowe może i są samowystarczalne energetycznie (wszak mają panele fotowoltaiczne i magazyny energii), ale przecież nie wyrosną im nogi i ręce – nie wypełnią samodzielnie skrytek zamówieniami i nie przejdą się po osiedlu, roznosząc paczki klientom. Równie dobrze ja mógłbym powiedzieć, że mój ogród jest "autonomiczny" – wiszą w nim przecież lampki solarne warte kilka złotych.
Zdarzyło mi się kiedyś usłyszeć prośbę o usunięcie z artykułu słów "sprzedawca" i "kasjer" oraz zastąpienie ich "pracownikiem". Dlaczego? Mogłem się domyślić, że w tej konkretnej sieci handlowej nikt przecież nie pracuje na takich stanowiskach – załogę sklepu stanowią "pracownicy" zajmujący się wszystkim po trochu.
Klient? Na szczęście napisałem to słowo prawidłowo, choć przypadkiem – akurat trafiło się na początku zdania. Jest bowiem wymogiem szczególnym, by Klient był zawsze od wielkiej litery. Nie ma znaczenia, że ów Klient pojawia się w mailu wysyłanym do dziennikarza.
A centra handlowe, galerie handlowe... z nimi to dopiero jest jazda! Nazwy te zostały już oficjalnie wpisane na listę słów zakazanych. Dziś powstają wyłącznie "wielofunkcyjne przestrzenie", "inwestycje typu mixed-use", "funkcjonalne obiekty", "rodzinne centra rozrywki", "wielofunkcyjne inwestycje realizowane zgodnie z koncepcją 15-minutowego miasta". Koniecznie z "parkiem" w nazwie, nawet jeśli (przepraszam, zwłaszcza wtedy gdy) inwestycja nie przewiduje żadnej zieleni.
A, byłbym zapomniał: nie ma już nawet sklepów! Zostały one zastąpione przez "miejsca spotkań z klientami".
I jak odnaleźć się w takiej rzeczywistości?
***
Powyższy felieton pochodzi z nr 4/2024 magazynu "Wiadomości Handlowe". Zostań naszym prenumeratorem.